Wyjazdy turystyczne

...now browsing by category

Relacje z wyjazdów bez roweru. W Polskę i za granicę.

 

O tym, jak się jeździ rowerem w Holandii

niedziela, Lipiec 25th, 2010

Leniwe popołudnie, około 16. Opustoszały akademik erasmusów w Tilburgu. Przeraźliwy dzwonek… brak reakcji… znowu… brak reakcji… i znowu. Piotrek nie wytrzymuje i idzie otworzyć drzwi na piętro. Gość o cygańskiej aparycji pyta się coś łamanym angielskim… chwila zastanowienia… No, Thanks. Po zamknięciu drzwi pytam się Piotrka, o co chodziło… Nie wiem, ale pewnie chciał mi sprzedać jakiś lewy rower

To tylko jedna z wielu historii rowerowych, które przytrafiły mi się na tegorocznej majówce, którą spędziłem w Holandii. Wyjazd miał być imprezowo-turystyczny, ale bez roweru. Mimo wszystko z przyjemnością i nieskrywaną zazdrością obserwowałem to, co w zakresie infrastruktury rowerowej i ogólnie pojętej kultury, ba, rowerowego kultu, stworzyli Holendrzy.

W zasadzie ciężko ten zastany obrazek opisać, to trzeba po prostu zobaczyć. Stąd też w Holandii robiłem zdjęcia dosłownie wszystkiego, co ma dwa kółka i jest napędzane ludzką siłą. Tym bardziej, że w przypadku niektórych pojazdów można było się zastanawiać – czy to jeszcze rower. Zapraszam więc na przyspieszoną wycieczkę po Holandii, rowerowym raju.

Rowerowa Holandia

Typowy rower holenderski ma charakterystyczne, białe wykończenie błotnika

W zasadzie wycieczkę można zacząć od miejsca, w którym zamieszkaliśmy przez kilka dni, czyli od akademika. Widok z okna to krajobraz po bitwie – rowery pod latarniami, płotami, tarasujące drogę dla samochodów, leżące w krzakach. Część w przyzwoitym stanie, znakomita większość pordzewiała, nie kwalifikująca się do użytku.

pod_akademikiem

Krajobraz po bitwie, czyli rowerowy parking pod akademikiem

Rowerów na parkingach jest więcej, niż samochodów. Rower służy, żeby pojechać do sklepu, na zajęcia, na imprezę. Tutaj warto opowiedzieć jedną z anegdotek. Piotrek jedzie rowerem na imprezę, popijając wino. Zatrzymuje go policja. Przyzwyczajony do polskich realiów, Piotrek spodziewa się mandatu i odebrania prawa jazdy. Policjant jednak spokojnie wyjaśnia Boy, don’t drink while you are riding. You should stop, drink, and then go. Bez komentarza ;).

Nie jest tak, że rowerem w Holandii jeździ tylko młodzież. Rower to pojazd codzienny dla wszystkich. Popatrzcie tylko na poniższe zdjęcia.

lifestyle1

Na rowerze można jeździć w szpilkach...

lifestyle2

... i w garniturze

ryksza4

Można też wozić dzieci :)

Szpilki, garnitur, czy dziecko absolutnie nie przeszkadzają, żeby podróżować rowerem. A skoro jesteśmy przy dzieciach, to zerknijcie na kilka rowerów, które służą do przewożenia dzieci w Holandii.

tandem2

Rower dla dorosłego i dwójki maluchów

rowerowy_tandem

Dodatkowe siodełko na ramie

rower_rodzinny

W wersji z fotelkiem i dodatkowym siodełkiem na ramie

rower_skuter

W wersji komfort - z owiewką dla dziecka

Powyższe zdjęcia stanowią najlepsze świadectwo pomysłowości Holendrów. Pomysły te są dużo ciekawsze, niż spotykane w Polsce przyczepki zaczepiane na sztycy lub przy piaście, czy foteliki montowane na bagażniku.

W Holandii rowerem przewozi się nie tylko dzieci, ale także zakupy. I to wcale nie małe… Wystarczy popatrzeć na ten ciężki sprzęt:

transportowiec

Rowerowa ryksza do zadań specjalnych

ryksza3

Z osłoną przeciwdeszczową

ryksza5

Do przewozu ludzi... to też towar ;)

rowerowa_ryksza

I ostatnia w klimacie transportowym

Przebywając w Holandii można odnieść wrażenie, że nie ma dwóch identycznych rowerów. Są rowery stare i nowe, rowery zardzewiałe i lśniące nowością. Są rowery zniszczone, rowery bez kół (skradzione, bo były zakręcane szybkozamykaczem) czy siodełek. A propos kradzieży, to okazuje się, że Holendrzy mają z tym problem. Nie zawsze to jednak wynika z chęci zarobku złodzieja. Czasem rower kradnie ktoś, kto musi się szybko dostać z jednego miejsca na drugie. Widząc niezabezpieczony rower, pożycza go sobie. A że rowerów w małych i dużych miastach są setki tysięcy, to czasem nie sposób znaleźć roweru, który przejechał zaledwie kilka ulic i został odstawiony pod płot.

Skoro drążymy już temat kradzieży, to warto przyjrzeć się holenderskim zabezpieczeniom przed kradzieżami rowerów. Najbardziej banalne są potężne kłódki i ważące 1-2 kg zardzewiałe łańcuchy. Są też znane dobrze w Polsce kiełbasy, czy U-locki. Ale stosuje się też wiele wbudowanych zabezpieczeń. Jednym z bardziej standardowych jest zamontowana na stałe kłódka, która blokuje tylne koło roweru.

zabezpieczenia

Oryginalne zabezpieczenie - blokada tylnego koła

Zabezpieczenia te montuje się seryjnie również w nowych rowerach.

multi_purpose_bicycle

Piękne, nowe rowery z blokadą tylnego koła

Rower w Holandii ma mimo wszystko ciężki los. Na ogół jest skazany na garażowanie pod chmurką. Jeżeli należy do kategorii tych lepszych, to koniecznie zabezpieczony przed kradzieżą poprzez wbudowane zabezpieczenie. Musi być komfortowy. I zabezpieczać przed różnymi warunkami atmosferycznymi (przecież jadąc do pracy, nie można pobrudzić garnituru). Powinien dać możliwość zawiezienia dzieci do przedszkola, przewiezienia dużych zakupów. I w ten sposób rysuje nam się rower wielozadaniowy (multi-purpose bicycle). Rower ten ma zabudowany napęd (nie rdzewieje pod chmurką), pełne błotniki z osłonami bocznymi, solidny bagażnik, ewentualne dobudówki dla dzieci i wygodną kanapę do siedzenia. W czytaniu tych potrzeb wydają się przodować marki Sparta, Gazelle. Choć oczywiście jest cała masa rowerów no-name, każdy oryginalny na swój sposób.

naped

Powszechny efekt garażowania pod chmurką. Jak sobie z tym radzić?

prawdziwy_holender

Najlepiej tak :)

Na koniec słówko o infrastrukturze, która zdecydowanie sprzyja Holendrom. Miasta wydają się być nie-zatłoczone. Zarówno piesi, jak i rowerzyści, mają szerokie ścieżki dla siebie. Przy czym w niektórych miastach ścieżki rowerowe są szerokie na dwa pasy :).

infrastruktura2

To, czego możemy zazdrościć - infrastruktura rowerowa

Oprócz ścieżek, w Holandii na pewno spotkacie olbrzymie parkingi rowerowe park&ride. W mniejszych, i większych miastach.

infrastruktura4

Parking dla rowerów przy dworcu kolejowym w Tilburgu

infrastruktura

Dla tych, co wolą zostawić rower przy stacji w bezpiecznym miejscu

infrastruktura3

Dwupoziomowy rowerowy park&ride przy dworcu w Hadze

Ale to, co jest najważniejsze w infrastrukturze rowerowej Holandii, to uprzywilejowanie. Z tego, co powiedzieli mi znajomi w Holandii, to rower stanowi pojazd największego uprzywilejowania w tym kraju. W wypadku z udziałem rowerzysty ten ostatni jest zawsze niewinny.

amsterdam

Rowerowy ruch w Amsterdamie

Oczywiście część rowerzystów zapyta się, dlaczego nie może być tak w Polsce. Czytałem już wiele głosów na temat tego, jak traktowany jest rowerzysta w Polsce… i jak rowerzysta traktuje innych. Ten drugi aspekt wydaje się nie mniej ważny. Bo fakt, że kierowcy nie szanują rowerzystów, nie respektują ich praw, a często narażają swoim zachowaniem na zagrożenie życia, to rzecz normalna. Warto jednak zwrócić uwagę, że rowerzyści w Polsce też nadużywają przywilejów związanych z jazdą ścieżką rowerową. Agresywna jazda, niebezpieczne wymijanie pieszych, nieuprzejme zachowanie, gdy ktoś idzie ścieżką rowerową. To codzienne sytuacje na ścieżkach rowerowych. Rowerzyści zapominają, że ścieżka rowerowa jest tym samym dla nich, czym dla pieszych chodnik – służy do przemieszczania się, a nie do jazdy sportowej. Chcesz się ścigać – jedź za miasto.

kup_rower

Holendra można mieć za 200 euro

Będąc w Holandii nieopatrznie wszedłem na ścieżkę rowerową, nie zauważyłem jadącego za mną rowerzysty. Ten użył dzwona i się zatrzymał. Przeprosiłem będąc pewnym, że zaraz usłyszę wiązankę. Odpowiedź w postaci normalnego No problem… i uśmiech. Więcej takich postaw w Polsce i również w Polsce na dwóch kółkach będzie jeździło się lepiej.

rowerowy_kwietnik

I jedzie się przyjemnie :)

Stambuł – 5 dni europejskiego orientu

sobota, Maj 30th, 2009

Tym razem wpis turystyczny, ale nie rowerowy. A wszystko dlatego, że 2 tygodnie temu zrobiłem sobie spóźniony weekend majowy w Stambule. 5 dni to wystarczająco żeby pokochać, albo znienawidzić. Czy tak było w moim przypadku?

Na wyjazdy tego typu przeważnie jestem przygotowany. Wiem wszystko o mieście i mam dokładny plan co i kiedy zwiedzić. Dlatego tym razem przed wyjazdem nie zrobiłem nic, zdając się na wiedzę i doświadczenie naszej przyjaciółki, która w Stambule była na półrocznej wymianie studenckiej i zaprosiła nas na ten uroczy pobyt.

Pierwsze wrażenia. One są najważniejsze. Mnie zaskoczyło, że gdy szukaliśmy z Tomkiem na lotnisku przystanku, z którego odjeżdża autobus do Kadikoy (dzielnica w azjatyckiej części miasta), podjechał do nas radiowóz policyjny, a sympatyczny policjant wyjaśnił, gdzie jest nasz przystanek. Następne 2 godziny spędziliśmy między przystankiem autobusowym, a posterunkiem policji, grając w karty. By zakończyć wątek pierwszych wrażeń dodam, że jadąc autbusem o 4 rano mieliśmy okazję przekonać się, że opinia o tureckich szatanach – kierowcach nie była bezzasadna. To, jak jeżdżą kierowcy nocnych autobusów w Warszawie jest niczym w porównaniu do tego, co nas spotkało w nocnym autobusie w Turcji. Wystarczy powiedzieć, że ciężkie bagaże latały po całym autobusie na skutek ciągłego przyspieszania i gwałtownego hamowania.

Kolejne zaskoczenie nas spotkało, gdy dojechaliśmy do Kadikoy. Wrażenie ogólnego brudu i nieporządku na ulicach było jedynym słusznym. Zresztą uliczki między 6 a 7 nad ranem były niesamowicie puste. Z kolei, gdy 2 godziny po krótkim odpoczynku u Magdy szliśmy zwiedzać miasto, te same uliczki były zastawione ulicznymi straganami, towarem wszelkiej maści i ludźmi spieszącymi we wszystkich możliwych kierunkach.

Miasto. Zwiedzanie miasta rozpoczęliśmy od udania się na prom do europejskiej części. To na północnym brzegu Bosforu znajdują się najsłynniejsze zabytki miasta – Haga Sofia, Błękitny Meczet i pałac Topkapi. Z promu widać też długi most łączący brzegi dwóch kontynentów (w sumie są dwa mosty spinające brzegi Bosforu). Jest to wąskie gardło komunikacyjnych arterii w Stambule, który cierpi na deficyt mostów i związane z tym wieczne zakorkowanie 14 milionowej aglomeracji. Zresztą promy to bardzo wydajny sposób na transport między poszczególnymi częściami miasta. Przewozi się tak nie tylko tłumy ludzi, ale także samochody i towary. Jak na tak wielkie miasto i poniekąd orientalną kulturę, pomijając wieczne korki na ulicach, miasto wydaje się dość spokojne. No, może pomijając plac Taksim i ulicę Istilkal. Ta część miasta jest jednakowo zatłoczona za dnia i wieczorem. W dzień można tutaj zrobić zakupy. Wieczorem przychodzą tutaj młodzi ludzie bawić się w nietypowo położonych klubach.

Prom z Kadikoy płynie do części europejskiej 20 minut do pół godziny. W czasie podróży można wypić herbatę podawaną na sposób turecki w malutkich, mniejszych od literatek szklankach, wyciśnięty z owoców sok, czy zjeść tureckiego bajgla. Wszystko za niewygórowaną cenę. Z promu roztaczają się piękne widoki na miasto. Po drodze widać Złoty Róg, czyli zwężającą się zatokę, wgryzającą się głęboko klinem w gęsto zabudowaną, europejską część miasta. Nad wodnym klinem przerzucone są 3 mosty. Szczególnie ten pierwszy, most Galata zapada w pamięć ze względu na tłumy wędkarzy, którzy codziennie łowią z niego ryby. Równie dobrze most ten można by nazwać rybim mostem :).

Atrakcje. Gdy już prom dobije do brzegu, swoją wycieczkę po Stambule można śmiało zacząć od Haga Sofia. Wybudowany w VI wieku, gdy miastem nad Bosforem rządzili jeszcze „nasi”. Haga Sofia to inaczej kościół Mądrości Bożej. Ufundował go Justynian I Wielki. Przez lata Wielki Kościół pełnił najważniejszą rolę w Cesarstwie bizantyjskim. Ale gdy w XV wieku Konstantynopol został zdobyty, Turkowie przebudowali kościół na meczet. Wtedy też dobudowano minarety, a wszelkie akcenty chrześcijańskie zatynkowano. Historia zatoczyła jednak wielkie koło i gdy Turcja stała się republiką laicką, świątynię służącą przez 916 lat chrześcijanom, a przez 481 muzułmanom, Ataturk polecił w 1934 przekształcić w muzeum. Tym sposobem zobaczenie czwartego co do wielkości kościoła na świecie kosztuje 20 tureckich lir (ok. 40 zł).

Z Haga Sofia do Błękitnego Meczetu jest przysłowiowy rzut beretem. Dlatego warto dla porównania obejrzeć miejsce kultu religijnego muzułmanów. Ponieważ jest to zwykła świątynia, wejście do niej jest bezpłatne. Lubię pisać o rzeczach dziwnych, dlatego wspomnę, że musicie się przygotować na przykry zapach spoconych stóp. Przed wejściem do meczetu należy bowiem ściągnąć buty. Nie wszyscy korzystają z możliwości ablucji stóp przy fontanncie na wewnętrznym dziedzińcu meczetu.

Pałac Topkapi to atrakcja, do której podczas pobytu nie było nam dane wejść. Szkoda, bo jest to jedna z największych atrakcji miasta. Pech chciał, że we wtorek było akurat święto narodowe. Wejścia do pałacu strzegł mundurowy z karabinem maszynowym :D. Grzecznie wyjaśnił nam płynnym niemieckim, że nie mamy czego tam szukać tego dnia. Zatem wspaniałości takie jak miecz Mahometa nas ominęły, choć nie będę ukrywał, że najbardziej chciałem zobaczyć harem :). Z drugiej strony zwiedzanie pałacu polegałoby głównie na oglądaniu architektury, a tej w Stambule nie brakuje.

Muzeum archeologiczne okazało się niedoskonałym substytutem pałacu Topkapi. Duże, ale prezentujące zbiory w sposób nieciekawy. Ogólnie zainteresowało mnie tylko fragmentami.

Około godziny 13 warto położyć się na trawniku w okolicy Hipodromu, koło Obelisku Teodozjusza (znanego jako Egipski). W tym momencie swoje modlitwy przez głośniki rozpoczyna muezin. Historycznie powinien śpiewać z minaretu, ale technika robi swoje i dzisiaj muezina dobrze słychać na wiele kilometrów dzięki głośnikom. Scena jest o tyle ciekawa, że z Hipodromu słychać modlitwy z dwóch meczetów. Być może spłaszczam to wydarzenie, ale mi się te modlitwy skojarzyły z pojedynkiem raperów :D.

Kontynuując wątek atrakcji, możecie nie być w Haga Sofia czy pałacu Topkapi. Ale absolutnym obowiązkiem każdego turysty odwiedzającego Stambuł jest wejść do Cysterny Bazyliki, zwanej też Cysterną Justyniana. Jest to podziemny zbiornik wodny, wybudowany w celach strategicznych. Do jego budowy wykorzystano 336 marmurowych kolumn pochodzących z rozbiórki budowli rzymskich. Najsłynniejsze z nich są dwie – ich podstawą są płaskorzeźby wyobrażające głowę Meduzy. Według legendy Justynian zobaczył płaskorzeźby i nakazał je wykorzystać jako podstawy kolumn w najodleglejszej części cysterny tak, żeby nikt nigdy ich nie widział.

Jeżeli oglądaliście Pozdrowienia z Moskwy, to jedna ze scen z agentem 007 była kręcona właśnie w tym miejscu. Obecnie Cysterna Bazyliki jest miejscem obleganym przez turystów. Zwiedza się ją po drewnianych kładkach rozłożonych nad podziemnym zbiornikiem. W poświacie utworzonej przez setki lamp oświetlających kolumny widać ryby pływające w zbiorniku. W trakcie zwiedzania z głośników wydobywa się nastrojowa, turecka muzyka. Tylko nieustający błysk fleszy szkodzi atmosferze miejsca.

W zasadzie na cysternie mógłbym zakończyć opowieść, bo była to najwspanialsza rzecz, którą zobaczyłem w Stambule. Ale jest kilka pomniejszych atrakcji, na które warto zwrócić uwagę. Jeżeli znajdziecie chwilę czasu, warto się pofatygować na sam koniec Złotego Rogu, do Eyüp. Meczet Sultan Eyüp to ważne miejsce dla muzułmanów. Jest to pierwsza świątynia wybudowana przez Turków po zdobyciu Konstantynopola. Niedaleko od meczetu znajduje się mauzoleum, w którym pochowany został przyjaciel Mahometa – Eyüpa el Ensari. Ta część Stambułu jest odwiedzana licznie przez wyznawców islamu, którzy przychodzą nie tylko do meczetu, ale także tłumnie odwiedzają pobliski cmentarz, malowniczo położony na wzgórzu. Ze szczytu, na który można dostać się kolejką linową, lub wejść na pieszo, roztacza się wspaniała panorama na koniec Złotego Rogu i na most Halic.

Powoli wyczerpuję limit miejsc, które warto w Stambule zobaczyć. Na pewno warto wspomnieć twierdzę Rumeli Hisarı. Powstała na polecenie sułtana Mehmeda II w trakcie oblężenia Konstantynopola. Położona na europejskim brzegu Bosforu, miała blokować drogę morską przez Bosfor do Morza Czarnego dla statków cesarskich. Zadanie to wypełniala najwyraźniej bardzo dobrze, gdyż jej inna, popularna nazwa to Bogaz Kesen (Podrzynający Gardło). Pamiątką po pełnionych funkcjach jest kolekcja dział armatnich na dziedzińcu.

W trakcie powrotu z twierdzy warto zatrzymać się przy Meczecie Ortaköy. Stosunkowo niewielki, nie oblegany przez turystów i bardzo ładny wewnątrz. Trzeba oczywiście ściągnąć buty, ale można je zostawić w szafkach zamykanych na klucz :D. Koło meczetu warto stanąć również ze względów kulinarnych. Znajduje się tutaj mnóstwo budek, w których można kupić kumpir – turecki odpowiednik rosyjskiej kartoszki (pieczony ziemniak z roztopionym serem i wkładami w postaci sałatek i past).

Ostatnie dwie rzeczy, które polecam Waszej uwadze, gdybyście mieli okazję być w Stambule, to wieża Galata, o wysokości 61 metrów, która jest elementem dawnych umocnień oraz stadion Fenerbache w dzielnicy Kadikoy. Tutaj odbywał się ostatni w historii finał Pucharu UEFA.

Turecki targ, tureckie zakupy. Tematem na osobną historię są tureckie bazary. Jadąc do Turcji nasłuchałem się historii dotyczących wysokich cen, z których tureccy sprzedawcy mają zwyczaj schodzić, bo lubią się targować. Grand Bazar i Spice Bazar to miejsca, gdzie się sprawdza pierwsza cena – ceny są turystyczne. Ale jest sporo towarów, których ceny, mimo że turystyczne, są i tak atrakcyjne, bo dużo niższe niż w Polsce. Fani sziszy mają bogaty wybór fajek wodnych, a i ceny niższe, niż w Polsce. Ze swojej strony polecam też tureckie przyprawy, które są około połowe tańsze, niż w Polsce oraz tureckie herbaty.
Jeżeli chodzi zaś o targowanie, tureccy kupcy mają wypracowany system zniżek i cen, poniżej których raczej nie schodzą. Są też tzw. „special price”. Dzięki znajomościom Magdy udało nam się uzyskać takie właśnie ceny na kilka rzeczy, które kupiliśmy na tureckim targu.
Grand Bazar i Spice Bazar to targi z przeznaczeniem dla turystów. Przypominają trochę krakowskie Sukiennice. Natomiast w Stambule jest mnóstwo targów ulicznych, na których można kupić tanio przede wszystkim buty i ubrania. Turkom zazdroszczę szczególnie sklepów z butami i cen o połowę niższych, niż w Polsce.
Stambuł na pewno zapamiętam jako miejsce, gdzie wyroby Dolce&Gabana, Lacoste, Dsquared czy Gucci kupuje się 20-krotnie taniej, niż normalnie. Sami dopowiedzcie sobie, dlaczego :). Kiedy sam zastanawiałem się nad kupnem kurtki skórzanej, bo takie wyroby są dużo tańsze, niż w Polsce, to najpierw sprzedawca pokazał mi kurtkę z wszywką Hugo Boss. Dopiero po stanowczym proteście zaprezentował kurtki, ale bez bezczelnych wszywek renomowanych producentów.
Idąc na zakupy warto pamiętać, że w Turcji niektóre towary sprzedawane są dzielnicami. I tak możecie jechać do dzielnicy skór, czy też iść do łańcucha sklepów z elektroniką.
Night life – życie nocne po turecku. Nie byłbym sobą, gdybym nie odwiedził tureckiego klubu. Oprócz pubów, w których jest sala do tańczenia, w Turcji można iść do typowego klubu. My zdecydowaliśmy się pójść na Istilkal, gdzie klubów i pubów jest od zatrzęsienia.
W maju w klubach królowała muzyka Shantela. Dlatego Stambuł będzie mi się kojarzył z piosenką Disco Partizani.
W samych klubach możecie się spodziewać dominacji facetów. Tureckie dziewczyny w klubach pojawiają się rzadziej. Rządzą więc turystki. Turcy w zwyczaju mają zaczepiać każdą samotną dziewczynę. Ciekawy jest też system wpuszczania do klubów. Dużo surowszy, niż w Polsce. Sami faceci mogą mieć problem z wejściem i nawet wysoka opłata za wejście (około 40 zł) może nie wystarczyć. Inna rozmowa jest, gdy chłopak prowadzi ze sobą kilka dziewczyn. Wtedy selektor bardzo miło zaprasza do środka, czasem można wejść nawet bez płacenia.

Wyspy Książęce, czyli czas na kąpiel. Po imprezie nocnej warto wykąpać się w morzu. W samym Stambule może być z tym problem. Dlatego najlepiej popłynąć promem na którąś z Wysp Książęcych. Plaże może nie są tam rewelacyjne, ale można poczuć śródziemnomorski klimat. Promy płynące na wyspy są oblegane zwłaszcza w weekendy, dlatego lepiej wybrać się w środku tygodnia. My zdecydowaliśmy się popłynąć na największą z wysp. Jest podzielona na część należącą do turystów i do wojska ;). Niestety, za wejście do części rekreacyjnej (do lasku na skarpie) trzeba zapłacić 5 lir (10 zł). Ale to nie koniec, bo za pobyt na kamienistej plaży o porażającej szerokości w porywach 30 metrów trzeba płacić dodatkowo. Dodatkowe 5 lir… udało mi się przekonać gościa, który pobierał pieniądze, że na plaży zostaniemy, ale za połowę tej ceny :). Koszty zrekompensowały nam bardzo ładne skałki w okolicach plaży, na które co sprawniejsi z nas próbowali się wspinać.

Ludzie. Jacy są Turcy? 5 dni to zdecydowanie za mało, żeby wyrobić sobie pogląd. Z jednej strony sympatyczni, pogodni, uśmiechnięci. Z drugiej strony często odnosiłem wrażenie, że to maska, którą przybierają w rozmowie. Trudno im się dziwić. Tak, jak sama Turcja, są narodem na rozdarciu, między Europą a Azją. Widać to w zasadzie na każdym kroku. Weźmy choćby picie alkoholu. Islam zabrania spożywania alkoholu. Jednak piwo, wódka i wino są obecne w tureckich sklepach i widywałem Turków spożywajacych alkohol. Dlatego nie jestem w stanie przylepić ludziom, których tam poznałem, jednej łatki. Na pewno jednak zapamiętam Buraka, sympatycznego sprzedawcę ze Spice Bazar. Płynnie mówił po angielsku, przyjaźnie odnosił się do nas, pomógł nam zrobić zakupy w kilku miejscach na bazarze po specjalnych cenach. Uderzyło mnie jego przywiązanie do tradycji. Po studiach pozostał w swoim sklepiku z chustami, bo to rodzinny interes przekazywany z ojca na syna. Gdy spytałem się go, czy ma chustkę ze wzorem, który nosił Arafat, spoważniał. Powiedział, że nie handluje takimi rzeczami, bo to symbol Kurdów, a on jest przeciwny ich ruchowi niepodległościowemu. Ale nie robił problemu i zaprowadził mnie do swojego znajomego, który takie rzeczy sprzedawał.
Ciągle wracam do alkoholu, ale kolejne ciekawe wydarzenie to impreza z czeskimi Erazmusami na kamiennym falochronie w Moda. Podjechała policja. Z kolegą pomyśleliśmy – będą problemy. Publiczne spożywanie jest wszak zabronione. Tymczasem policjanci spytali się, co pijemy, na szczerą odpowiedź „vodka” uśmiechnęli się. Spróbować nie chcieli, natomiast przynieśli z radiowozu … orzeszki :D. Na chwilę włączył im się formalizm, zamierzali sprawdzić paszporty, ale obrotny Maciek pokazał im legitymację studencką po czym zaczął sobie robić z nimi zdjęcia. Policjanci w dobrych humorach pojechali dalej patrolować ulice.

Kuchnia. Poniekąd najprzyjemniejszy temat pozostawiłem na koniec. Chodzi oczywiście o jedzenie. Turecka kuchnia jest specyficzna. Warto jej spróbować tym bardziej, że półprodukty w sklepach są stosunkowo drogie i czasem taniej wychodzi zjeść na mieście. Gotowe dania tureckie cechuje prostota smaku. Przeważnie oparte są na grillowanym mięsiwie wszelkiego rodzaju. Dominuje baranina i kurczak. Najlepsze dania to iskander, a więc grillowane mięso w sosie pomidorowym z chlebem, pida – turecka pizza, kofte – małe kotleciki z baraniny. Oprócz tego oczywiście kebap. Dopełnieniem dań często są proste sałatki, bez zbędnych sosów, np. trochę sałaty z przyprawami, czy grillowane pomidory. Zamiast sosu podaje się jogurt turecki (odpowiednik polskiego bałkańskiego, bardzo gęsty jogurt naturalny) oraz aryan – coś w rodzaju płynnego, słonawego kefiru.

W restauracjach może denerwować poziom obsługi. Nie chodzi o nieuprzejmość, bo tego zarzucić kelnerom nie można. Są bardzo mili, grzeczni. Irytuje natomiast ciągłe ich bieganie koło stołu i zabieranie rzeczy, które są zbędne. Możecie się więc spodziewać, że puste naczynia zostaną Wam zabrane zaraz po posiłku, a popielniczki są sprzątane co 5 minut. Jak zostało mi to wyjaśnione, nie jest to próba wygonienia klienta po posiłku, tylko chęć pokazania, że o gościa się dba.

W trakcie pobytu nie mieliśmy problemów żołądkowych, choć nie stroniliśmy nawet od ulicznego jedzenia. Na ulicy warto spróbować doner kebap. Kebab turecki różni się od polskiego. Przypomina raczej prostą kanapkę z grillowanego mięsa i odrobiny surówki wrzuconej do bagietki. Można poprosić o ketchup i majonez. Nie ma natomiast specjalnych sosów. Na specjalne życzenie dorzucana jest ostra papryczka chilli. Taka przyjemność przeważnie kosztuje 2 liry, choć w najtańszych miejscach można zjeść nawet za 1,5 liry. Oprócz ulicznego kebapa warto spróbować kumpira (ziemniaka z serem i dodatkami) oraz tureckich lodów, które są bardzo kleiste, mi kojarzyły się ze zmrożonym budyniem. Na pieczone kasztany ani ostrygi z cytryną ostatecznie nie zdecydowałem się. Spróbowałem natomiast gotowanej kukurydzy (można też spróbować wersji grillowanej). Pragnienie warto ugasić sokiem ze świeżo wyciśniętych pomarańczy. Uliczni sprzedawcy wyciskają sok na Waszych oczach, a do produkcji używają specjalnych pomarańczy o cieńkiej skórce, zawierających bardzo dużo soku. Jeżeli jesteśmy przy piciu, to piwo jest tu niestety drogie (najtańsze za około 4 zł), a wódka – jeszcze bardziej. Pół litra czystej to wydatek około 50 zł. Wino można kupić za 20 zł, ale generalnie jest droższe, niż w Polsce.

Będąc w Turcji nie zapomnijcie spróbować miejscowego chleba, który trochę przypomina w smaku spody do pizzy :). Jeżeli będziecie robili zakupy do domu, kupcie koniecznie turecką chałwę. Natomiast baklava (rodzaj kruchego, cienkiego ciasta zalanego lekko słodkim syropem z dodatkami bakalii) to kwestia gustu. Mi nie smakowało. Generalnie tureckie słodycze są bez wyraźnej nuty smakowej. Polecam za to turecką herbatę, przy odpowiedniej dawce ma ciekawy, metaliczny posmak :).

Gdybym miał krótko określić kuchnię turecką, to powiedziałbym, że jej kluczem jest prostota, brak synergii smaków, tylko nuty drażniące na przemian podniebienie. A kluczem do wszystkiego jest grillowana baranina :).

Na zakończenie. Warto chyba napisać, że byłem nie w Turcji, lecz Stambule. Po 5 dniach pobytu w dawnej stolicy kraju z pewnością mogę powiedzieć, że miasto to rządzi się odmiennymi prawami, niż sama Turcja. Wyjazd był bardzo intensywny, ale było warto.

Jaki jest naprawdę Stambuł? Myślę, że prawda leży po środku. Miasto zbyt egzotyczne, żeby było europejskie… i zbyt europejskie, żeby było azjatyckie. Cieszę się, że było mi dane przekonać się o tym na żywo. I to byłoby na tyle :).

pozdrawiam,
Rafał

Podsumowanie sezonu

niedziela, Listopad 30th, 2008

Najwyższy czas na podsumowanie sezonu 2008. Od kilku tygodni już na rowerze nie jeżdżę, a obowiązki na uczelni i krótkie dni raczej uniemożliwiają rowerowe wypady. O pogodzie nie wspominając.

Podsumowanie to warto tym bardziej zrobić, że działo się w sezonie, oj działo się. 3650 km. Tyle wykazuje licznik. Oczywiście prawie połowa tego łącznego dystansu to rajd rowerowy po Polsce (1500 km). W tym sezonie przejechałem też najwięcej pojedyńczych „setek”. Nie notowałem wszystkich, ale zdaje się, że było ich około 14.

Rower – Maxim Alu Trekking – nadspodziewanie dobrze znosi wojaże. W tym sezonie jednak musiałem wymienić napęd – przejście na Shimano Alivio z tyłu i Altus z przodu pomogło. Do tego nowe opony Schwalbe. Tutaj akurat nie ma się czym chwalić, bo kupiłem najtańsze, jakie były, ale i tak się jeździło bezpieczniej, niż  na łysych, miejscami sparciałych Michelin. Z obserwacji na koniec sezonu – zdechł tani amortyzator Zoom. Trzeba będzie wymienić, bo momentami miałem wrażenie, że widelec złamie mi się, a ja wybiję zęby.

Przyczepka rowerowa Extrawheel to kolejna rowerowa inwestycja w tym roku. Przetestowałem ją na wyprawie po Polsce. Ale na pewno kolejne testy pojawią się na wiosnę.

Na koniec jeszcze kilka nastrojowych fotek Maxima w różnych okolicznościach.

rower 1

 rower 2

 p1140584.jpg

 p1140761.jpg