Koniec studenckich wakacji postanowiłem okrasić wycieczką, która chodziła mi po głowie ładnych parę dni. Dystans miał być konkretny, bo 200 kilometrowy: do Siedlec i z powrotem. Udało się. 224,1 km w 9 godzin 25 minut. A i wrażeń było po drodze mnóstwo.
Niedziela, wrześniowe słoneczko. Wymarzona pogoda na kilometry. Po przygotowaniu prowiantu na drogę ruszyłem dobrze znaną mi ścieżką rowerową z Ursynowa w stronę Doliny Służewieckiej, a następnie Mostu Świętokrzyskiego. Wygodnie i bezpiecznie.
Po przejechaniu ślimaka, który odkąd pamiętam, jest w remoncie, wjechałem w Płowiecką, a następnie Czecha. Nieprzyjemnie, bo dużo samochodów i brak pobocza. Pas awaryjny zaczął się dopiero w miejscowości Zakręt. Nim dojechałem do samego Mińska Mazowieckiego.
W Mińsku zameldowałem się o 12 i zrobiłem pierwszy postój tego dnia. Przerwa krótka, wykorzystana na fotografowanie ładnego parku i znajdującego się przy nim kościoła. Potem bez problemu znalazłem drogę na Targówkę, w której zrobiłem dodatkowe zapasy. Zjeżdżałem z drogi głównej na poboczne i nie miałem pojęcia, czy spotkam po drodze jakieś sklepy.
Droga wiodła wzdłuż linii kolejowej. Po drodze minąłem miejscowości Mienia i Mrozy. W tej ostatniej miejscowości sfotografowałem dość futurystyczny kościół :). W Grodzisku dopytałem się o drogę. Chciałem konsekwentnie jechać drogą lokalną aż do Siedlec.
Znalazłem przejazd drogą gruntową przez Łączkę. Na gruntówkę trafiłem bez problemów. Droga gruntowa wiodła przez łąki i pastwiska, był to jeden z ciekawszych fragmentów niedzielnej trasy . I wszystko byłoby dobrze, gdybym nie odbił przedwcześnie w lewo. Tym sposobem zamiast do Łączki, dojechałem do miejscowości Sosnowe.
Był to pierwszy, ale na szczęście jedyny błąd nawigacyjny tego dnia. Nie zawracałem, tylko zmodyfikowałem trasę. Przez Albinów i Kotuń dotarłem do drogi krajowej, a nią po kolejnych 10 km dotarłem do Siedlec. Była godzina 15, więc dość późno.
Już miałem ochotę szukać drogi w kierunku Stoczka Łukowskiego, przez który chciałem wracać do domu, ale postanowiłem jeszcze wjechać do centrum miasta, żeby ze spokojnym sumieniem móc powiedzieć, że zaliczyłem Siedlce ;).
Zatrzymałem się w małym parku przy pomniku Piłsudskiego. Nie omieszkalem zrobić kilku fotek marszałkowi i zegarowi słonecznemu znajdującemu się nieopodal. Już miałem wyjeżdżać z miasta, gdy kątem oka zauważyłem 2 wieże katedry w Siedlcach. Wydały się na tyle ciekawe, że postanowiłem jeszcze tam podjechać. Widok naprawdę godny polecenia :).
Wcześniej zdążyłem zasięgnąć języka i wiedziałem, jak wyjechać na Stoczek Łukowski. To była jedna z krótszych dróg, które wiodły w stronę Warszawy.
Niestety, nie ujechałem nawet 5 km od Siedlec, a złapał mnie niezły kryzys. Nie mogłem się rozpędzić, a żołądek nie bardzo chciał współpracować. I tak przez kolejne 20 km. Na szczęście w okolicy miejscowości Skórzec było już lepiej. I wolniejszym, aczkolwiek równym tempem zmierzałem w stronę Stoczka. Co jakiś czas kontrolowałem mapę i w pewnym momencie stwierdziłem, że zamiast jechać do Stoczka Łukowskiego, skrócę sobie drogę. Minąłem Wodynie, a W Seroczynie odbilem na zachód. Uśmiałem się, gdy dojechałem do miejscowości Żebraczka, bo 15 km wcześniej mijałem miejscowość Żebrak :).
Jako że było już późno, w Lalinach zatrzymałem się przy mijanym sklepie. Nie miałem pewności, czy w nocy trafię na jakiejś wiosce na sklep. Coca Cola i banan okazały się strzałem w dziesiątkę. Kofeina i cukier, tego było mi trzeba.
I rzeczywiście, kolejne kilometry pokonywało mi się już łatwiej. Za Głoskowem skręciłem w prawo. Nie było sensu jechać do Garwolina, żeby potem jechać z powrotem na północ. Zrobiłem więc mały skrót i wyjechałem na drodze krajowej 17. Na drodze było już ciemno. Postanowiłem więc jechać przez Pilawę jako że znałem tą trasę i wiedziałem, że jest tam względnie mały ruch. Poza tym w nagłym przypadku zawsze można było władować się w pociąg do Warszawy.
Na szczęście salwowanie się pociągiem było zbędne. Siła wróciła i szybkim tempem przejechałem przez Pilawę i zmierzałem w kierunku Dziecinowa. Największą głupotą tego dnia z mojej strony było nie przygotowanie się na powrót nocą. Jechałem więc w krótkiej koszulce i spodenkach, przy temperaturze odczuwalnej w granicach kilku stopni. Za Warszawicami wyjechałem na łąki, nad którymi zalegała teraz mgła. Mleczna zupa zalegała również na szosie, co w połączeniu z nikłą poświatą księżycową stwarzało niesamowity klimat. Zabrakło tylko czarownicy na miotle albo innej strzygi ;).
Zmarźnięty, ale na oparach adrenaliny dojechałem do Góry Kalwarii. Za mostem czekał mnie nieduży podjazd, a potem dobrze znana droga do Konstancina-Jeziornej. Zwykle z Konstancina jadę przez Park Kultury w Powsinie. Tym razem postanowiłem jechać drogą główną przez Powsin, a potem ścieżkami na Ursynowie.
Pod domem zameldowałem się o 21. Bilans dnia: 224,1 km w 9 godzin i 25 minut. Najdłuższy samotny przejazd i drugi co do długości na mojej liście wycieczek. Trasa ogólnie dość ciekawa, choć nie ukrywam, że liczyłem na więcej. Nie mniej jednak polecam :).
Na koniec mapka: