Wycieczki rowerowe

...now browsing by category

 

Wycieczka rowerowa Warszawa-Siedlce-Warszawa

poniedziałek, Wrzesień 28th, 2009

Koniec studenckich wakacji postanowiłem okrasić wycieczką, która chodziła mi po głowie ładnych parę dni. Dystans miał być konkretny, bo 200 kilometrowy: do Siedlec i z powrotem. Udało się. 224,1 km w 9 godzin 25 minut. A i wrażeń było po drodze mnóstwo.

Niedziela, wrześniowe słoneczko. Wymarzona pogoda na kilometry. Po przygotowaniu prowiantu na drogę ruszyłem dobrze znaną mi ścieżką rowerową z Ursynowa w stronę Doliny Służewieckiej, a następnie Mostu Świętokrzyskiego. Wygodnie i bezpiecznie.

Po przejechaniu ślimaka, który odkąd pamiętam, jest w remoncie, wjechałem w Płowiecką, a następnie Czecha. Nieprzyjemnie, bo dużo samochodów i brak pobocza. Pas awaryjny zaczął się dopiero w miejscowości Zakręt. Nim dojechałem do samego Mińska Mazowieckiego.

W Mińsku zameldowałem się o 12 i zrobiłem pierwszy postój tego dnia. Przerwa krótka, wykorzystana na fotografowanie ładnego parku i znajdującego się przy nim kościoła. Potem bez problemu znalazłem drogę na Targówkę, w której zrobiłem dodatkowe zapasy. Zjeżdżałem z drogi głównej na poboczne i nie miałem pojęcia, czy spotkam po drodze jakieś sklepy.

Droga wiodła wzdłuż linii kolejowej. Po drodze minąłem miejscowości Mienia i Mrozy. W tej ostatniej miejscowości sfotografowałem dość futurystyczny kościół :). W Grodzisku dopytałem się o drogę. Chciałem konsekwentnie jechać drogą lokalną aż do Siedlec.

Znalazłem przejazd drogą gruntową przez Łączkę. Na gruntówkę trafiłem bez problemów. Droga gruntowa wiodła przez łąki i pastwiska, był to jeden z ciekawszych fragmentów niedzielnej trasy . I wszystko byłoby dobrze, gdybym nie odbił przedwcześnie w lewo. Tym sposobem zamiast do Łączki, dojechałem do miejscowości Sosnowe.

Był to pierwszy, ale na szczęście jedyny błąd nawigacyjny tego dnia. Nie zawracałem, tylko zmodyfikowałem trasę. Przez Albinów i Kotuń dotarłem do drogi krajowej, a nią po kolejnych 10 km dotarłem do Siedlec. Była godzina 15, więc dość późno.

Już miałem ochotę szukać drogi w kierunku Stoczka Łukowskiego, przez który chciałem wracać do domu, ale postanowiłem jeszcze wjechać do centrum miasta, żeby ze spokojnym sumieniem móc powiedzieć, że zaliczyłem Siedlce ;).

Zatrzymałem się w małym parku przy pomniku Piłsudskiego. Nie omieszkalem zrobić kilku fotek marszałkowi i zegarowi słonecznemu znajdującemu się nieopodal. Już miałem wyjeżdżać z miasta, gdy kątem oka zauważyłem 2 wieże katedry w Siedlcach. Wydały się na tyle ciekawe, że postanowiłem jeszcze tam podjechać. Widok naprawdę godny polecenia :).

Wcześniej zdążyłem zasięgnąć języka i wiedziałem, jak wyjechać na Stoczek Łukowski. To była jedna z krótszych dróg, które wiodły w stronę Warszawy.

Niestety, nie ujechałem nawet 5 km od Siedlec, a złapał mnie niezły kryzys. Nie mogłem się rozpędzić, a żołądek nie bardzo chciał współpracować. I tak przez kolejne 20 km. Na szczęście w okolicy miejscowości Skórzec było już lepiej. I wolniejszym, aczkolwiek równym tempem zmierzałem w stronę Stoczka. Co jakiś czas kontrolowałem mapę i w pewnym momencie stwierdziłem, że zamiast jechać do Stoczka Łukowskiego, skrócę sobie drogę. Minąłem Wodynie, a W Seroczynie odbilem na zachód. Uśmiałem się, gdy dojechałem do miejscowości Żebraczka, bo 15 km wcześniej mijałem miejscowość Żebrak :).

Jako że było już późno, w Lalinach zatrzymałem się przy mijanym sklepie. Nie miałem pewności, czy w nocy trafię na jakiejś wiosce na sklep. Coca Cola i banan okazały się strzałem w dziesiątkę. Kofeina i cukier, tego było mi trzeba.

I rzeczywiście, kolejne kilometry pokonywało mi się już łatwiej. Za Głoskowem skręciłem w prawo. Nie było sensu jechać do Garwolina, żeby potem jechać z powrotem na północ. Zrobiłem więc mały skrót i wyjechałem na drodze krajowej 17. Na drodze było już ciemno. Postanowiłem więc jechać przez Pilawę jako że znałem tą trasę i wiedziałem, że jest tam względnie mały ruch. Poza tym w nagłym przypadku zawsze można było władować się w pociąg do Warszawy.

Na szczęście salwowanie się pociągiem było zbędne. Siła wróciła i szybkim tempem przejechałem przez Pilawę i zmierzałem w kierunku Dziecinowa. Największą głupotą tego dnia z mojej strony było nie przygotowanie się na powrót nocą. Jechałem więc w krótkiej koszulce i spodenkach, przy temperaturze odczuwalnej w granicach kilku stopni. Za Warszawicami wyjechałem na łąki, nad którymi zalegała teraz mgła. Mleczna zupa zalegała również na szosie, co w połączeniu z nikłą poświatą księżycową stwarzało niesamowity klimat. Zabrakło tylko czarownicy na miotle albo innej strzygi ;).

Zmarźnięty, ale na oparach adrenaliny dojechałem do Góry Kalwarii. Za mostem czekał mnie nieduży podjazd, a potem dobrze znana droga do Konstancina-Jeziornej. Zwykle z Konstancina jadę przez Park Kultury w Powsinie. Tym razem postanowiłem jechać drogą główną przez Powsin, a potem ścieżkami na Ursynowie.

Pod domem zameldowałem się o 21. Bilans dnia: 224,1 km w 9 godzin i 25 minut. Najdłuższy samotny przejazd i drugi co do długości na mojej liście wycieczek. Trasa ogólnie dość ciekawa, choć nie ukrywam, że liczyłem na więcej. Nie mniej jednak polecam :).

Na koniec mapka:

Tour de Wojtkowice czyli tam i z powrotem :)

poniedziałek, Maj 11th, 2009

Weekend minął na sportowo. W ramach integracji koła naukowego na studiach pojechaliśmy na kajaki nad Bug. Normalni samochodami/autobusami. Ja zdecydowałem się na dojazd rowerem, czyli ponad 300 km w obie strony…

Planowo miałem wyjechać o 16 w piątek. Ale zerwałem się z ostatnich zajęć i o 14 byłem w domu. Plecak załadowałem do oporu i z domu wyjechałem tuż po 15.

Od razu wskoczyłem na ścieżkę rowerową i skierowałem się na Most Siekierkowski. Samym mostem nigdy nie jechałem do tej pory, więc pierwszy problem nawigacyjny pojawił się na ślimaku za mostem, gdzie skończyła się ścieżka rowerowa. Po 5 minutach błądzenia w końcu pojechałem estakadą i wyjechałem dokładnie tak, jak chciałem, czyli na ulicy Marsa. Ruch był masakryczny, więc wszystkie samochody mijałem poboczem lub chodnikiem. Potem skręciłem w Żołnierską i w ten sposób znalazłem się na drodze, która miała mnie poprowadzić do Wyszkowa (trasa Warszawa-Wyszków-Ciechanowiec-Wojtkowice była wskazana jako najkrótsza w GoogleMaps). Ale na ostatnim rozjeździe za miastem postanowiłem jeszcze zerknąć na mapę i się okazało, że przez Wyszków prowadzi droga ekspresowa. Szybko więc zmodyfikowałem plany i skręciłem na Zielonkę i do Wołomina. Ruch na tej drodze był minimalnie mniejszy. Teraz kierowałem się na Tłuszcz i Jadów. Do Tłuszcza jednak nie wjechałem, tylko na jednym ze skrzyżowań odbiłem na Jadów. Decyzja była dobra, bo wjechałem na ładną, leśną drogę.

W ogóle przyjemna jazda zaczęła się w połowie drogi między Wołominem a Tłuszczem. Cały czas pomagał mi południowy i południowo-zachodni wiatr, więc średnia 25 km/h, którą chciałem uzyskać z trasy, była bardziej niż pewna. Ciągle jechałem na przełożeniu 3:5 i z prędkością około 27 do 29 km/h bez podjazdów, trasa była mało wymagająca.

Za Jadowem wjechałem na krajową e50, ale ruch nie był na niej taki straszny. Szybko minąłem Łochów i kierowałem się dalej na Brok. Jak to bywa z trasami krajowymi, niewiele się z nich pamięta. Ja zapamiętałem tylko tyle, że na 82 kilometrze, za Łochowem, tuż za linią kolejową zdecydowałem się zrobić pierwszy postój tego dnia. Trzeba było uzupełnić paliwo ;). Stanąłem w lesie przy drodze. Przerwa nie potrwała jednak długo, ledwie 20 minut. Starczyło, żeby zjeść kanapkę i batona, przelać powerrady do bidonów, w których woda z cytryną już się skończyła. Pozwoliło mi to odciążyć plecy. W dłuższej celebracji posiłku przeszkodziła mi chmara komarów, która zainteresowała się mną i moim plecakiem. Musiałem więc szybko zwinąć się z postoju i jechać dalej.

W Broku postanowiłem kupić wodę, bo była już 18, a na wsiach sklepy zamyka się wcześnie. Przy okazji dowiedziałem się, że do Ciechanowca jeszcze 47 kilometrów, droga prowadzi przez Małkinię Górną i Nur. Trochę byłem zniechęcony tą informacją, bo już byłem zmęczony. Warto odnotować, że w Broku ktoś buduje w tej chwili fajny kompleks turystyczny z drewnianymi wiatrakami. No i wreszcie się dowiedziałem, skąd piwo Brok ma swoją nazwę :).

Następne 35 kilometrów przejechałem bez postojów. Robiło się ciemno, więc za Nurem zmieniłem szkła w okularach przeciwsłonecznych na rozjaśniające, nocne. Chwilę potem założyłem też kurtkę, ale bez rękawków, żeby się nie przegrzać. Dosłownie za moment musiałem zrezygnować z pomarańczowych szkieł, bo i tak było w nich ciemno. Założyłem zwykłe, korekcyjne. Jakieś 6 kilometrów przed Ciechanowcem złapała mnie noc. Musiałem więc nieco zwolnić, bo droga była dziurawa, a mój napęd zaczął hałasować jak traktor. Nie obyło się bez niespodzianek takich, jak pies, który wyskoczył za mną w jednej z wiosek. Duży był ;). Nieważne, jak jest się zmęczonym, w takich sytuacjach zawsze jest siła, żeby przyspieszyć :D.

W Ciechanowcu zameldowałem się w nocy. Na szczęście dużo osób kręciło się po mieście, zwłaszcza młodzieży, więc kilka razy spytałem się o drogę bez schodzenia z roweru i szybko wyjechałem z miasta w kierunku Pełcha.

Złapałem dobry humor, bo wyczułem zbliżającą się metę, a dodatkowo sprzyjał nocny klimacik – jazda w czasie pełni przez las jest super :). Księżyc rzucał na ścianę lasu poświatę o identycznej barwie jak moja ledówka.

Ale żeby nie było zbyt pięknie, to droga kierowała na Pełch, a na mapie nie było zaznaczonych Wojtkowic. Nie miałem swojej e51 na wyjeździe, więc żeby skorzystać z GoogleMaps, zadzwoniłem do kumpla, który mi powiedział, jak mniej więcej leci droga do Wojtkowic. Okazało się, że dobrze jechałem. W Wojtkowicach Starych skręciłem na Wojtkowice Glinna i po pewnym czasie asfalt się skończył. Jechałem dalej polną drogą, mocno pooraną przez traktory. Na szczęście piach był ubity, a nie luźny, więc dało się jechać z tempem 20 km/h. I tak jakieś 4 kilometry. W końcu dojechałem do Wojtkowic-Glinnej, gdzie miałem problem ze znalezieniem naszego noclegu. Nie było się też kogo spytać o drogę. Przejechałem wieś w obie strony. W końcu postanowiłem zadzwonić do grupy, żeby mnie pokierowali. Okazało się, że ośrodek jest w Wojtkowicach-Glinnej Kolonii. A tej miejscowości nawet na GoogleMaps nie było :). Przyjechał więc po mnie samochód i za nim, bo ciężkich piachach, przejechałem około 2 kilometry i trafiłem wreszcie do ośrodka. Była 22.40. Udało mi się dojechać w założonym tempie. Szkoda tylko, że zaszlachtowałem napęd, który od 100 kilometra strzelał jakby miał 50 lat.

A tak wyglądała trasa na mapie:

Sobota minęła leniwie. Do 4 rano siedzieliśmy przy ognisku, więc nie było czasu na regenerację :D. Kajaki nad Bugiem wypadły świetnie. Popłynęliśmy z Osnówki do Wojtkowic. Rzeka nie była wymagająca, a sporo oferuje. Po porannej sesji kajakowej 3 załogi zdecydowały się ruszyć także pod wieczór, tym razem w dół rzeki. Spłynęliśmy ledwie 3 kilometry, ale powrót w górę rzeki był co najmniej ciężki ;). Ja nie mogłem sobie odmówić kąpieli w Bugu, krótkiej, ale zawsze kąpieli. Sobota dała się wszystkim we znaki, bo najwytrwalsi wysiedzieli do 3 nad ranem.

Niedzielnego powrotu bałem się z dwóch powodów. Po pierwsze napęd był w rozsypce. A po drugie – czekała mnie walka z mało sprzyjającym wiatrem przy prognozie deszczowej pod Warszawą i 2-dniowym zmęczeniem. Pożegnałem się z grupą i samotnie wystartowałem po 13. Tym razem zdecydowałem się na inna trasę, pojechałem na południe, w stronę Drohiczyna. Pierwsze kilometry szły bardzo ciężko. Najpierw miałem rozgrzewkę przez sypkie piachy, po których nie dało się jechać. 1,5 kilometra pokonałem więc trawiastą miedzą. Potem po kiepskim asfalcie jechałem wzdłuż Buga ścieżką rowerową. Ładne widoki umilały mi pierwsze kilometry, na których miałem wyraźną zadyszkę. Przełożenie 3:4 i prędkość około 23 km/h to było kiepskie tempo. W dodatku napęd trzeszczał, wydając z siebie wszelkie możliwe dźwięki.

Gdy dojechałem do drogi Siemiatycze-Sokołów Podlaski i skręciłem na zachód, zrobiło się niespodziewanie lżej i przyspieszyłem nawet do 25-26 km/h. Okazało się, że wiatr był tego dnia południowy, czego na początku nie wyczułem. Czekało więc mnie 120 km z bocznym wiatrem. Lepsze to, niż wiatr przeciwny. Dojechałem do mostu na Bugu, który sprawiał wrażenie, że zaraz się rozpadnie. Asfalt na jednym pasie był porozrywany, a pod spodem były drewniane klepki :D.

Okolice Sokołowa zaskoczyły mnie sporą ilością podjazdów i zjazdów, których w piątek praktycznie nie było. Starałem się oszczędzać na podjazdach i wykorzystywać maksymalnie zjazdy. Ale konsekwentnie piłowałem przełożenie 3:4, bo od momentu zmiany kierunku jazdy napęd przestał hałasować, co też trochę mnie uspokoiło.

Droga do Warszawy była o tyle przyjemna, że większe miejscowości były w niedużej odległości od siebie. Więc po każdej miejscowości odkładałem pierwszą przerwę tego dnia. W Węgrowie dostałem telefon, że na trasie przede mną pada. Postanowiłem więc jechać, dopóki nie złapie mnie deszcz i wtedy zrobić przerwę. A Węgrów zapamiętam na pewno jako miasto nieprzyjazne dla rowerzystów. Na każdym rondzie był zakaz wjazdu dla rowerów. Zakaz konsekwentnie ignorowałem ;).

W Liwie postanowiłem stanąć na chwilę i zrobić zdjęcia zamku. Była to pierwsza dłuższa przerwa, ale ledwie 10-minutowa, na 78 kilometrze. Między Liwem a Roguszynem złapał mnie deszcz. Zmieniłem szkła w okularach na rozjaśniające i założyłem kurtkę. Przez 10 kilometrów kropiło, powstały małe kałuże w koleinach, ale burza mnie nie złapała, chociaż błyskało się daleko przede mną na horyzoncie.

Przez Dobre i Stanisławów jechałem bez zatrzymywania się. Niebo się wypogodziło, więc zdjąłem kurtkę, żeby się nie przegrzać.

Chyba przed 18 zdecydowałem się na przerwę w Pustelniku. Bałem się, że potem nie będzie sklepu otwartego przy trasie. Zrobiłem szybkie zakupy i zjadłem drugi posiłek. Była to dobra decyzja, bo siły powrócily. O ile miałem do tej pory średnią z trasy 24 km/h, to po jedzeniu pojechałem na przełożeniu 3:5 i z prędkością 27-28 km/h. Zostało mi jakieś 35 kilometrów do domu, bardzo szybko dotarłem do Sulejówka, gdzie czuć było rześkie powietrze po burzy. Potem Rembertów i Siekierki. Jazda przez Ursynów była tylko formalnością :). Na liczniku idealnie 150 km.

A tak wyglądała trasa na mapie:

Na podsumowanie, to był udany weekend. Pomijając dobrą zabawę na kajakach w towarzystwie znajomych z koła naukowego, zrobiłem rekordowy przejazd w tym sezonie (158 km), najdłuższy samotny przejazd i poznałem smak baby podlaskiej. Mniam ;).

Z rowerowym pozdrowieniem,

Rafał

Powrót do domu rowerem – 100 km bezpłatnego solarium ;)

piątek, Kwiecień 10th, 2009

Planowo miała być pobódka o 5. O 5 wstałem, ale była noc. Więc przestawiłem budzik na 6.30. O 6.30 wstałem. Był dzień. Ale wyłączyłem budzik. Ostatecznie obudziłem się o 8, a chwilę po 8.30 wyjechałem z domu z celem – dojechać do Zwolenia.

Sprawa ciekawa o tyle, że wczoraj kupiłem nowy kask – Giro Indicator – i ciekawy byłem, jak wypadnie. A jeszcze ciekawiej było, bo miałem trochę rzeczy do zabrania. Za dużo, żeby wieść na plecach. Więc wziąłem jeszcze więcej niepotrzebnych rzeczy dla równowagi i zapakowałem to wszystko w Extrawheela.

Pojechałem dobrze mi znaną trasą przez Konstancin, Górę Kalwarię i Kozienice. Do trasy podszedłem zresztą z dużym respektem. Trochę się obawiałem, że z obciążeniem padnę.

Tymczasem było całkiem dobrze. Konstancin tradycyjnie pozostawił po sobie negatywne wrażenia (rowerzysta nie ma prawa jeździć drogą, ścieżki rowerowej też nie ma, jego problem, co zrobi). Ruch na trasie spory do Potycza. Ale nie narzekałem. Jechało się w miarę szybko, tempo w granicach 26-28 km/h. Wiaterek słaby, według prognozy 5 km/h, czasem w twarz, czasem z boku, ale przez większość trasy pomagał.

Za Potyczem ruch na drodze zmalał. Nie zdecydowałem się na postój w Mniszewie, pomyślałem, że pociągnę jeszcze 20 km do Magnuszewa. Przez Magnuszew śmignąłem i pomyślałem, że stanę w Kozienicach i przy okazji kupię nowe wkładki do hamulców w zaprzyjaźnionym sklepie. Przed Kozienicami, a w zasadzie za Ryczywołem, droga się psuje i rośnie też ruch. Samochody wyprzedzają dość niebezpiecznie. Ten odcinek wyraźnie męczy, ale udaje mi się utrzymać średnią powyżej 26. Dojeżdżam do Kozienic no i zmiana planów. Nie zatrzymuję się, tylko jadę dalej. Dopiero tuż przed Puszczą Kozienicką, 10 km przed Garbatką, decyduję się na postój na przystanku autobusowym.

Wielki Piątek, więc posiłek skromny. Jestem zadowolony, bo udało mi się zrobić 80 km bez postoju. Długo nie zabawiłem – 10 minut i ruszyłem dalej. Puszcza Kozienicka zawsze mi się kojarzy z kryzysem. No i kryzys przyszedł. Niepozorne górki i dołki, bardzo łagodne podjazdy o długości do 300 metrów robią swoje. 21 km/h przekraczam tylko z górki :). Mam pewne podejrzenia, że to nowy asfalt ma większe tarcie.

Przy wjeździe do Garbatki trochę się rozkręciłem, to chyba obecność ludzi ;). W każdym razie Odcinek Garbatka-Letnisko-Policzna-Wilczowola pokonuję z prędkością około 24 km/h.

Za Wilczowolą zaczyna się mój ulubiony fragment – nowy, szybki asfalcik, na którym wracam do przyzwoitego 25-26 km/h. Mijam drogowskaz Zwoleń 7 i szacuję, że jeszcze jakieś 20 minut do domu.

Plany te nieco krzyżuje korek, który powstał tuż przed Strykowicami Górnymi. Motocyklista uderzył czołowo w żuka rozwożącego gaz. Ratownicy medyczni, którzy przyjechali mnie wyprzedzili kilkaset metrów wcześniej, podjechali na miejsce wypadku, ale niewiele mieli do roboty – przykryli zwłoki czarną folią. Z jaką prędkością musiał jechać, skoro kupka powyginanego metalu, która została z motocyklu, znajdowała się na polu, 70 metrów od skasowanego żuka. Po kilku minutach ruszam poboczem i po 10 kolejnych dojeżdżam do Zwolenia.

Oprócz bardzo dobrego czasu (103 km w 4 godziny) zafundowałem sobie też bezpłatne solarium w wiosennym słońcu.